niedziela, 19 listopada 2017

Freshers' Week

   Dawno nic nie pisałam, ale mam dobre wytłumaczenie: studia i akademik zabierają bardzo dużo czasu i prawie nigdy nie jestem sama. Dziś w nocy jednak wysłałam drugi z moich esejów, więc mam trochę czasu (choć przygotowywanie prezentacji na hiszpański wisi mi nad głową).
  Chciałabym więc dziś opowiedzieć o czymś, co wydarzyło się już osiem (OSIEM) tygodni temu, a mianowicie o moim pierwszym tygodniu w Anglii. Freshers' Week dałoby się przyrównać do polskich wyjazdów integracyjnych. Jego oficjalna nazwa to Introductory Week albo Week Zero. Z akademickiego punktu widzenia tydzień ten ma na celu zapoznanie studentów z nowym otoczeniem i poznanie zasad kierujących uniwersytetem. Z punktu widzenia studentów to jedna wielka impreza.
   Osobiście na uniwersytecie miałam zaledwie trzy godziny wykładów. Wykładowcy tłumaczyli jak będzie wyglądała nasza praca na studiach, jak będziemy oceniani, czego możemy się spodziewać i gdzie możemy wyjechać za granicę. Poznałam kilka osób z mojego kierunku, a raczej spotkałam osobiście, bo miałam z nimi już wcześniej kontakt przez internet. Jednak osoby, z którymi trzymałam się najbardziej (i wciąż trzymam), to osoby z mojego akademika.
   Nie wiem, jak bardzo popularny jest system predrinks w Polsce. Wiem, że ja i moi znajomi rzadko kiedy go stosujemy. Czasem pijamy w parku lub na plaży przed wyjściem na miasto, ale chyba nigdy w domu. W angielskich akademikach tzw. "pres" jest to bardzo popularne. Stwierdziłabym wręcz, że bez tego nie ma żadnego wyjścia na miasto. Jednak podczas pierwszego tygodnia pełniło to przede wszystkim funkcję poznawania nowych ludzi. Przed każdym pójściem do klubu ludzie zbierali się w kuchniach różnych osób, zostawiali otwarte drzwi, żeby więcej osób mogło przychodzić, i pili.
   Jest to główny powód, dla którego Freshers' Week w mojej głowie to jedno wielkie zamieszanie. Nawet kiedy się nie piło, wciąż wokół byli ludzie, muzyka i śmiechy, co wprowadzało w stan pomiędzy byciem pijanym i byciem trzeźwym, kiedy człowiek czuje się dziwnie i radośnie, chociaż nie wypił ani kropli alkoholu.
   Imprezy w trakcie Freshers' Week są najróżniejsze i dość drogie, ale na wiele z nich naprawdę warto pójść. Najlepiej przeze mnie wspominaną będzie Disney Party, na którą poszłam ze znajomymi z kierunku. Najróżniejsze hity wymieszane z muzyką Disneya i cały klub śpiewający "Hakuna Matata" - czego chcieć więcej?
   W ciągu dnia byłam albo na wykładach wprowadzających albo leżałam w łóżku z wielkim kacem, wieczorami razem ze współlokatorkami robiłam obiad. Wszystko to sprawiło, że przeprowadzka do innego kraju nie była tak szokującym przeżyciem.




   Trafiło mi się mieszkanie z samymi dziewczynami i samymi wegetariankami/wegankami, więc bardzo się cieszę. Głównie trzymam się z Amandą z Nottingham i Lizzie z Brighton oraz z osobami z mieszkania pod nami i z mieszkania nad nami. Wszyscy jesteśmy wege (z wyjątkiem jednego chłopaka, który tylko "próbuje" być wege) i już mamy zaplanowany świąteczny obiad. 
   W każdym razie, dobrze mi się tu żyje. Powoli zdobywam kontrolę nad swoim czasem (chociaż różnie to bywa), trochę zbyt często mijam wykłady i zbyt często się upijam, a do tego jestem pewna, że przytyłam, ale przynajmniej jest wesoło. Mieliśmy imprezę Halloweenową, byłam na Stranger Things Party i przeżyłam swój pierwszy Bonfire Night (palili Guya Fawksa i były fajerwerki - naprawdę fajna zabawa).




   Zatem jest ciekawie. Postaram się pisać posty częściej, ponieważ trochę za tym tęsknię, nawet w tym całym zamieszaniu. 

Na razie żegnam.

Juliet xxx











poniedziałek, 25 września 2017

Spotkania, urodziny i dużo picia, czyli ostatnie tygodnie w Polsce

   W poniedziałek, czwartego września, miałam urodziny. Dziewiętnaste. Czuję się już bardzo staro.
   Z tej okazji, jak i z powodu mojego wyjazdu, prawie nie było mnie w domu, a jak już byłam, to były spore szanse, że miałam gości. Moja introwertyczna natura czuła się bardzo zmęczona, więc kiedy tylko mogłam, odreagowywałam czas spędzony z ludźmi, zamykając się w pokoju i oglądając "Star treka".
   That's my life.

   Ostatni raz widziałam się z dziadkami oraz z ciocią i wujkiem przed moim wyjazdem. Najpierw w sobotę, pierwszego września, odwiedzili nas dziadkowie od strony mamy. Posiedzieli trochę u nas w domu, zjedli ciasto, pojechaliśmy do restauracji bałkańskiej (którą gardzę, bo dania z rybami zaznaczała jako wegetariańskie; bardzo nie szanuję, bulwers do potęgi etc. etc.), a potem zebrali się i pojechali do swojego domku.
   Następnego dnia odwiedził nas brat mamy wraz ze swoją żoną. Jest to część rodziny, którą lubię najbardziej i jeszcze trudniej było mi się z nimi żegnać, bo nie spodziewałam się, że już się z nimi nie zobaczę aż do grudnia. Mieszkają w bloku obok, więc założyłam, że jeszcze się kilka razy spotkamy. Ale nie. Oni wyjechali teraz na wakacje. I zobaczę się z nimi dopiero przed Świętami!
   Reszta tygodnia była pełna spotkań ze znajomymi. W moje urodziny przyjaciółki postawiły mi czekoladę w Wedlu, byłyśmy w klubie i w barze (Czupito na Mazowieckiej, polecam), łaziłyśmy pijane po centrum Warszawy i jadłyśmy kebaby w środku nocy (no, w moim przypadku falafela, nie kebaba).
   Muszę powiedzieć, że spotkałyśmy bardzo sympatycznego sprzedawcę w sklepie alkoholowym. Byłyśmy w tym sklepie dwa razy i oba te razy on nas obsługiwał. I nie dość, że nie chciał nam sprzedać tylko jednej, małej wódki ("Dla czterech osób muszą być przynajmniej trzy!"), to miałyśmy z nim przezabawne dyskusje. Oto jedna z nich:

Ja: Nie mogę dużo pić. Jutro mam egzamin praktyczny na prawo jazdy.
Sprzedawca: Wewnętrzny czy państwowy?
Ja: Wewnętrzny.
Sprzedawca: Ha! Ja się upiłem w nocy przed państwowym!
Ja: A zdałeś?
Sprzedawca: Tak... Tylko nie wtedy.





   Moje oficjalne urodziny były dziewiątego września. Urządzałam je na kręglach w Hulakula, a potem przeniosłyśmy się na plażę nad Wisłą. Było naprawdę miło i po raz pierwszy poczułam tak wielki żal, że zostawiam w Polsce tylu moich znajomych. Musiałam sobie przypominać, że przecież nie wyjeżdżam na zawsze i już w grudniu wracam.


   Następni dzień był jeszcze trudniejszy, ponieważ pojechaliśmy na grilla do mojej drugiej babci i to był najprzyjemniejszy dzień, jaki miałam od długiego, długiego czasu. Grillowaliśmy dużo dobrych wegetariańskich rzeczy, pieski mojej babci cały czas kazały mi się głaskać, a pogoda była piękna. Dodatkowo babcia cały czas opowiadała, jak to chwali się wszystkim moim wynikami matur i jest taka dumna, bo wszyscy się nimi zachwycają.
   Odkryłam również skarby w babcinej stodole. Już kilka lat temu, jeszcze jakoś w gimnazjum, odkryłam tam dużo starych książek (a mówiąc "starych", mam na myśli takie z XVIII i XIX wieku) i innych pamiątek rodzinnych. Myślałam, że już nie ma tam żadnych wartościowych rzeczy. Jednak kiedy mój tata wszedł do stodoły odłożyć grilla, a ja weszłam za nim, moją uwagę przykuło kilka starowyglądającyh albumów. Cóż to było, zapytacie. Była to wielka kolekcja znaczków z całego świata, z całego XX wieku. Znalazłam tam nawet kilka brytyjskim znaczków przedstawiających króla Edwarda VIII, a jak wiadomo nie były one zbyt długo produkowane ze względu na szybkie porzucenie tronu przez tego króla.
   Poza tym znalazłam tam winyle, w tym Beatlesów, włosy i mleczaki mojego taty (ciekawe, choć troszkę obrzydliwe), jeszcze więcej starych książek oraz notatki i notatniki mojego dziadka. Zwłaszcza te rzeczy dziadka mnie zafascynowały, ponieważ zmarł, kiedy miałam jedenaście lat i mało o nim wiem. Zauważyłam, że rysował podobne bazgroły, gdy się nudził, a notatki prowadził niemal tak samo jak ja. Ach, te geny.



   Ostatnie kilka dni było pełne ostatnich spotkań ze znajomymi, słów "Do zobaczenia w grudniu!" i dobrego jedzenia. Moja mama zrobiła mi mój ulubiony wegański pasztet, zamawialiśmy pizzę i hindusa - pełnia szczęścia.
   W czwartek i piątek nadeszła najgorsza część, a mianowicie pakowanie. To było coś strasznego. Mnóstwo rzeczy wyciąganych z zakamarków mojego pokoju, rzeczy, o których istnieniu zapomniałam. Wszędzie walały się moje ubrania i książki, pies biegał po domu skonsternowany, jeden wielki chaos.
   Dziwne było uczucie pakowania się. Nie do końca dochodziła do mnie informacja, że to jest już to. Wyjeżdżam na studia, wyjeżdżam do innego kraju. Co ja mam teraz ze sobą zrobić?

   Teraz już oczywiście jestem w Leeds. Freshers' week za mną, dziś miałam pierwsze wykłady. Zadomowiłam się! O locie i pierwszym tygodniu opowiem w następnym poście, bo ten jest dość długi. 

Na razie żegnam.

Juliet xxx

czwartek, 14 września 2017

Sprawy organizacyjne przed wyjazdem

   Studia wiążą się z wieloma sprawami organizacyjnymi. Nie mówię tu tylko o studiach zagranicznych, ale o studiach w znaczeniu ogólnym. Od miesiąca widzę, jak moi znajomi próbują odnaleźć się w usosach i innych magicznych rzeczach, o których ja nic nie wiem, bo nie muszę (uf!). Widzę, jak stresują się zapisywaniem się na zajęcia obowiązkowe, dodatkowe, oguny, wf... I jednocześnie przechodzę przez podobny proces.
   Zacznę od bardzo ważnej informacji, którą chwalę się przed znajomymi, kiedy tylko mogę: w UK nie ma wf-u na studiach. Dzięki Bogu. Lubię sport, ale nie kiedy ktoś mi każe w nim uczestniczyć. Sama o tym decyduję. Koniec i kropka.
   Inną bardzo miłą rzeczą jest to, że ja mam wszystkie przedmioty w jednym miejscu i zapisy na nie zaczęły się tego samego dnia. Po zarejestrowaniu się na studia, 31 sierpnia, mogłam od razu usiąść do wybierania przedmiotów.
   Na pierwszy rok mam do wykorzystania maksymalnie 125 kredytów. Każdy przedmiot to około 20 kredytów. Na cztery obowiązkowe (dwa w pierwszym semestrze, dwa w drugim) byłam automatycznie zarejestrowana, więc pozostało mi 45 kredytów na pozostałe zajęcia. W Leeds (nie wiem czy tak samo jest na innych uniwersytetach) mamy dwie kategorie przedmiotów: związane ze studiowanym kierunkiem (optional modules) i niezwiązane z kierunkiem (discovery modules).
   Jaki ja miałam problem z wybieraniem tych przedmiotów!
   Chciałam łacinę, ale łacina dla średnio zaawansowanych koliduje z greką dla początkujących, a na grece też mi bardzo zależy. Poza tym mój poziom jest trochę wyższy niż na tym poziomie łaciny, więc wolę kontynuować jej naukę indywidualnie, a teraz przede wszystkim poświęcić się poznawaniu starożytnej greki.
   Drugim problemem było to, że chciałam wybrać wprowadzenie do archeologii antycznej. Jednak niestety ten przedmiot koliduje z obowiązkowymi wykładami! Więc zamiast tego wybrałam hiszpański na poziomie B1/B2. Szkoda mi było porzucać ten język, więc w sumie się cieszę.
   
   Zatem tak na chwilę obecną wyglądają wybrane przeze mnie przedmioty:


   Wiem, że jest to mniej przedmiotów niż na polskich uniwersytetach, lecz w Wielkiej Brytanii, zwłaszcza w uniwersytetach należących do Russell Group, wymaga się poświęcenia znacznie więcej czasu na indywidualną naukę nad danym przedmiotem i z tego powodu jest tych przedmiotów mniej. Cóż powiedzieć, po prostu inny system nauczania.
   

   Inną rzeczą do załatwienia były wizyty u lekarzy. Tylko jedna z nich była związana z wyjazdem, a mianowicie szczepienie na meningokoki. Jest to rzecz, którą w Polsce mało się przejmujemy, ale w Wielkiej Brytanii naprawdę jest o tym głośno. Dla osób idących na studia są zniżki na to szczepienie, przyszli studenci dostają pocztą przypomnienie o tym szczepieniu, ogólnie jest to bardzo ważna rzecz. Z tego powodu, chociaż nie jest to obowiązkowe, postanowiłam się zaszczepić.
   Pozostałe wizyty to były różne pobierania krwi i inne rzeczy związane z moim sercem i tarczycą, czyli rzeczami, które w moim przypadku są troszkę wadliwe. Nie jest to nic ciekawego ani poważnego, więc tylko tyle o tym powiem.

   Musiałam też pozałatwiać bilety na różne wydarzenia na Freshers' Week, czyli pierwszy tydzień roku akademickiego. Zrobiłam w tym jednak duży błąd, bo kupiłam kilka biletów, które były bardzo reklamowane, ale nie organizowane przez sam uniwersytet i mam wrażenie, że nie są one najlepsze. No ale zobaczę już na miejscu. Na razie najbardziej cieszę się na Disney Party, ponieważ nasz kierunek planuje pójść przebrany za postacie z "Herkulesa". Ja będę grubiutką, niziutką muzą, bo... no cóż. Widzę w niej siebie.
   W każdym razie z tej okazji muszę jeszcze znaleźć/kupić białe prześcieradło!



   Większość spraw, które mam do załatwienia, muszę niestety zrobić już na miejscu, co jest niezwykle stresujące. Pomaga w tym to, że część osób z czatu mojego akademika już jest w Leeds i przekazuje reszcie ważne informacje. W ten sposób już wiem, że obok jest Wilko, czyli sklep z meblami, więc nie muszę jechać do Ikei, jest Sainsbury's, więc nie będzie daleko do kupienia jedzonka. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że już zaraz wyjeżdżam. Czas najwyższy, samolot mam już w sobotę!
   Teraz pozostało tylko pakowanie, ale o tym już w następnym poście, w którym pokrótce opowiem też o moich ostatnich dwóch tygodniach, spotkaniach z rodziną i znajomymi oraz moich urodzinach.

Na razie żegnam.

Juliet xxx
   


czwartek, 31 sierpnia 2017

Jak tanio zwiedzić Londyn?

   Londyn to najdroższe miasto w Europie. Mieszkania są drogie, metro jest drogie, jedzenie i alkohol są drogie, muzea są drogie. Jest to dokuczliwe zwłaszcza dla nas, polskich turystów, ponieważ złotówka jest znacznie tańszą walutą niż brytyjski funt, co sprawia, że nawet kilkudniowa wycieczka do angielskiej stolicy jest nie byle wyzwaniem dla naszego portfela.
   Jednak nie znaczy to, że wyjazd do Londynu jest poza zasięgiem. Chociaż, jak przy każdym innym wyjeździe za granicę, trzeba liczyć się z kosztami, to koszty te da się znacznie zmniejszyć, kierując się tymi kilkoma wskazówkami, których sama użyłam podczas mojej wizyty w Londynie kilka miesięcy temu.

1. Lot
   Lotów do Anglii jest dużo, dlatego trzeba postarać się, żeby znaleźć jak najtańszy. Dobra do tego jest strona www.esky.pl. Osobom lecącym z Warszawy polecałabym wylot z Modlina, a nie z lotniska Chopina, ponieważ to stamtąd latają najtańsze linie lotnicze.

2. Hostel
   Nie hotel, nie żadne airbnb, nic takiego. Jeśli chcecie gdzieś wyjechać tanio, hostele są waszym najlepszym przyjacielem, zwłaszcza w Londynie. Warto znaleźć hostel blisko centrum, żeby móc jak najwięcej zwiedzać na piechotę. Nie ma co szukać wielkich luksusów, ponieważ i tak nie spędza się tam zbyt wiele czasu. Osobiście zatrzymywałam się w Smart Russel Square Hostel. Około piętnaście minut na nogach od stacji kolejowych King's Cross i St Pancras, podobna odległość od Oxford Street. Jest to właściwie centrum Londynu, więc rzeczy do obejrzenia nie zabraknie.

3. Korzystanie z komunikacji miejskiej
   Jak pisałam powyżej, metro jest drogie i to samo tyczy się autobusów. O taksówkach nawet nie ma, co mówić. Dlatego warto zwiedzać Londyn... na nogach! Wszystkie najważniejsze atrakcje da się zwiedzić, chodząc po centrum. Oczywiście jest to męczące, ale da się w ten sposób zobaczyć rzeczy, które byśmy ominęli, jadąc komunikacją miejską.

4. Unikanie płatnych atrakcji
   W Londynie wyjątkowe jest to, że wiele z tego, co to miasto ma do zaoferowania, jest darmowe. Jako najważniejsze trzeba wymienić muzea: Tate Modern, Muzeum Brytyjskie, Muzeum Narodowe, Muzeum Wiktorii i Alberta, Muzeum Londynu... To są te najbardziej znane, jednak jest wiele mniejszych, do których również uda wam się wejść bez potrzeby zapłaty. Poza tym warto pospacerować po Notting Hill czy Camden Town, przy okazji zahaczając o liczne targi, które się tam znajdują. Nawet jeśli nic się na nich nie kupuje, wciąż są ciekawym miejscem do zobaczenia. Parki też są świetnym kierunkiem na spacery po Londynie. Hyde Park, znajdujący się w okolicy Muzeum Wiktorii i Alberta, ma wiele do zaoferowania. Poza jeziorkiem i wyciszającą zielenią, można tam również znaleźć m.in. memoriał poświęcony księżnej Dianie.
   Oczywiście, jeśli ma się trochę zaoszczędzonych pieniędzy, warto je wydać na zwiedzenie Tower czy Opactwa Westminsterskiego (tego drugiego niestety wciąż nie zobaczyłam, ponieważ bardzo trudno się do niego dostać; jeśli ktoś bardzo chce to zobaczyć, radziłabym przyjść z samego rana). Są to znane miejsca, jedyne w swoim rodzaju, będące symbolami Londynu, więc jeśli fundusze na to pozwalają, spróbujcie do nich wejść.

5. Jedzenie 
   Supermarkety, supermarkety, supermarkety. Restauracje i puby są bardzo drogie i nie ma sensu wydawać w nich pieniędzy. Większość hosteli ma kuchnie dostępne dla gości. Wystarczy kupić jedzenie w supermarkecie i voila! Nie umrzecie z głodu. 

   Liczne atrakcje znajdują się niedaleko siebie, więc codzienne spacery są naprawdę łatwe do zaplanowania. Oto kilka pomysłów:

  • Trafalgar Square i Muzeum Narodowe, Pałac Buckingham, Opactwo Westminsterskie, Parlament, okolice London Eye, Tate Modern
  • Muzeum Londynu, Tower, Tower Bridge
  • Hyde Park, Harrods (tanio się tam nic nie kupi, ale robi wrażenie), Muzeum Wiktorii i Alberta
  • Camden Town i Notting Hill
  • Museum Brytyjskie, Oxford Street, Baker Street 

Nasz dziesięcioosobowy pokój w hostelu




Hyde Park




   Mam nadzieję, że komuś pomogą te małe wskazówki. Londyn to piękne miasto, pełne kultury i historii, i każdemu polecam odwiedzenie go chociaż raz w życiu.

Na razie znikam.

Juliet xxx

wtorek, 22 sierpnia 2017

Akademik, przygotowania i całkiem sporo stresu

   Mój wyjazd na studia zbliża się wielkimi krokami i sama nie wiem, jak się z tego powodu czuję.
   Z jednej strony: ekscytacja, w końcu to nowy rozdział w życiu, poza tym spełnia mi się moje największe marzenie, więc jak się nie cieszyć... etc. etc. etc.
   Z drugiej: wyjeżdżam. I nie wiem, co mnie czeka. Oczywiście znam schemat tego, co się dzieje w Leeds po moim przyjeździe (tak ogólnikowo, ale znam). Jednak nie wiem, jakich ludzi spotkam, z jakimi będę mieszkała, czy poradzę sobie z nauką.
   Czasem mam wrażenie, że powodów do stresu jest więcej niż do radości. Mimo wszystko cieszę się, że wyjeżdżam.
   Mam już kupiony bilet samolotowy, więc to przynajmniej jest już z głowy. Co więcej, tata ze mną leci! Kiedy prosiłam rodziców, żeby któreś z nich mi towarzyszyło, nawet nie chodziło mi o to, że sobie nie poradzę, bo bym sobie bez większych problemów poradziła. Jednak miło będzie mieć jakieś emocjonalne wsparcie.
   Wylatujemy rano w sobotę 16-ego września i lecimy do Liverpoolu, skąd samochodem lub pociągiem przemieścimy się do Leeds. I do najbardziej ekscytującej nowiny: mojego akademika!
   Wiedziałam, że zostanie mi przydzielony akademik, ponieważ w Anglii każdy pierwszoroczny student (tzw. fresher) ma zagwarantowane miejsce w uniwersyteckim accomodation. Co nie jest pewne, to czy dostanie się do tego akademika, o który się prosiło. Ja osobiście chciałam się dostać i dostałam się do najtańszego możliwego, Lupton Residences, który co prawda jest jakieś dwie mile od kampusu, ale przynajmniej czynsz tygodniowy wynosi poniżej 100£. Wierzcie lub nie: wszystkie inne kosztują powyżej 100£ za tydzień. A akademiki w Leeds i tak są tańsze niż te w uniwersytetach na południu.

Lupton Residences


Tak na stronie akademika wyglądają pokoje. Pewnie nie będą tak ładne, ale wydają się być dość przytulne.

   Zatem mam akademik, mam bilety lotnicze, mam nawet bilety na różne wydarzenia, które będą miały miejsce podczas Freshers Week (czyli tygodnia rozpoczynającego rok szkolny; dużo imprez i picia). Jednak wciąż pozostało tyle rzeczy na głowie, że aż nie wiem, za co się zabrać.
   Po przyjeździe na miejsce będę oczywiście musiała założyć konto studenckie w banku i kupić kartę telefoniczną. Przed wyjazdem muszę jeszcze powymieniać kable w swoich urządzeniach, żeby pasowały do angielskich wtyczek, muszę kupić różne rzeczy do pokoju, takie jak chociażby lampkę na biurko czy kosz na brudne rzeczy. Jednocześnie cierpliwie czekam, aż będę miała możliwość zarejestrować się jako student w Leeds i wybrać przedmioty, których będę się uczyć w tym roku.
   Cieszę się, że akademiki w Leeds oferują przynajmniej kupno bedding pack i kitchen pack. Mają na mnie czekać w moim pokoju, kiedy przyjadę. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym jeszcze musiała pierwszego wieczora biegać po sklepach, żeby mieć pod czym spać.
   To wszystko, dodając jeszcze naukę do prawa jazdy, usuwanie ósemek i ilość badań, na które muszę się zapisać przed swoim odjazdem, sprawia, że powoli wariuję ze stresu. 
   No ale, przynajmniej robię to, żeby spełnić swoje marzenie. Więc chyba warto.




Na razie znikam.

Juliet xxx

piątek, 18 sierpnia 2017

Stany, część trzecia: Kalifornia

   Wiecie co jest straszne? Jazda samochodem przez pustynię. Na zewnątrz czterdzieści parę stopni (sto jedenaście Fanhrenheita, żeby być dokładną), całymi godzinami wciąż ten sam widok, nic tylko gorąco, droga i wypalona ziemia.
   Tak w moich oczach wyglądała nasza podróż pustynią Mojave, przez którą musieliśmy się przebić, kiedy zostawiliśmy w tyle Wielki Kanion i obraliśmy kierunek na Kalifornię.
   Po drodze zaliczyliśmy oczywiście obowiązkowe przystanki, a mianowicie Starbucks i jakiś tańszy (i smaczniejszy) zamiennik Taco Bell. Samego Taco Bell próbowaliśmy kilka dni wcześniej, po naszej wizycie w Antylope Canyon, ale osobiście nie przypadł mi jakoś bardzo do gustu.
   W każdym razie wieczorkiem dojechaliśmy do Holiday Inn w jakimś małym, kalifornijskim miasteczku, które wyglądało jak wyjęte z serialu "Teen Wolf". Tam też poszliśmy do Starbucksa, oczywiście. Jednak idąc do Starbucksa, czuliśmy się bardzo dziwnie, ponieważ byliśmy jedynymi ludźmi, którzy szli gdzieś na nogach. W pomniejszych amerykańskich miastach nie praktykują takich rzeczy jak spacery.
   Następnego dnia widzieliśmy Sekwoje. Dokładniej mówiąc, byliśmy w Parku Narodowym Sekwoi, w którym znajduje się największe drzewo na świecie: Generał Sherman. Jednak nawet te "mniejsze" robią wrażenia. Kiedy po raz pierwszy, pod koniec dziewiętnastego wieku, rozeszła się wieść o tych olbrzymich drzewach, wielu ludzi nie wierzyło w ich istnienie. Jedno z największych drzew (drzewo Marka Twaina) zostało więc pocięte i jego kawałki zostały rozesłane po całej Ameryce. Jeden z tych kawałków miałam przyjemność oglądać w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku.



   Wieczorem dorwałam się drugi tydzień z rzędu do laptopa mojego taty, żeby móc obejrzeć najnowszy odcinek "Gry o Tron". A później utknęłam na youtubie. W rezultacie byłam baaaardzo zmęczona następnego dnia, co spowodowało, że drogę przez Yosemite... przespałam!
   Na szczęście widziałam skałę El Capitan i najwyższy wodospad na świecie (którego nazwy oczywiście nie pamiętam), kiedy chodziliśmy po Yosemite Valley, ale z reszty widoków - nic! Jednak te widoki były tak piękne, że, kiedy następnego dnia ruszyliśmy ku San Francisco, zdecydowaliśmy się jeszcze raz je zobaczyć i przejechaliśmy tą samą trasą.
   Ostatnią noc w trasie spędziliśmy w okolicy zwanej Mammoth Lakes. Zatrzymaliśmy się w hotelu z widokami na otaczające miasteczko góry (w zimie jest to popularny resort narciarski, a nawet kiedy tam byliśmy, wciąż były otwarte niektóre stoki). Jednak hotel miał jakiś tajemniczy problem z rezerwacjami przez booking.com. W rezultacie, kiedy wracałam z basenu do mojego i mojej siostry pokoju, żeby wziąć okulary przeciwsłoneczne, nasza karta przestała działać! Tak po prostu! To nie był jakiś duży problem. To dało się naprawić. Ciekawszą przygodę mieli nasi rodzice, którym dano pokój, który... był już zajęty! Weszli z walizkami, a tam cudze rzeczy dookoła i kobieta po prysznicem. Nie muszę chyba mówić, że bardzo szybko się stamtąd wycofali.
   Mówiłam już o tym, że jadąc do San Francisco, przejeżdżaliśmy przez Yosemite. Jednak wcześniej zatrzymaliśmy się w jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam w życiu: Mono Lake.
   Jest to wielkie, słone jezioro, z którego jeszcze kilkadziesiąt lat temu czerpano wodę do Los Angeles. Później mocno opadł poziom wody, a zasolenie podniosło się o 10% (albo więcej), więc z oczywistych powodów przestali. Z wody powychodziły piękne formacje skalne, które w połączeniu z ośnieżonymi stokami gór i łąkami z wysoką trawą, bez niemalże żadnych zabudowań w promieniu kilku mil, wyglądają jak wyjęte z filmu fantasy.
   Nigdy nie byłam w Nowej Zelandii. Ale tak ją sobie zawsze wyobrażałam.
   Reszta dnia nie była zbyt ciekawa. Staliśmy w korku przy wjeździe do Yosemite, więc ja, mama i Gosia połaziłyśmy po śniegu wzdłuż drogi, podczas gdy tata siedział w samochodzie (biedaczek). Na obiad zatrzymaliśmy w dinerze, który wyglądał, jak jeden z tych, które pojawiają się w każdym amerykańskim serialu.


 






   Wieczorkiem byliśmy już w naszym apartamencie znajdującym się w piwnicy domu przy Church Street. Oczywiście nie była to taka prawdziwa piwnica, bo były okna. Ale wciąż ciekawe doświadczenie. No i tam wreszcie mieliśmy własną kuchnię, co było bardzo miłe.
   San Francisco jest całkiem sympatycznym miastem, zdecydowanie bardziej europejskim niż Nowy Jork. Jednak muszę powiedzieć, że najbardziej podobały mi się miejsca poza miastem. Byliśmy w Big Sur, gdzie widzieliśmy piękne widoki, spotkaliśmy latarnika z polskimi korzeniami i łaziliśmy w strumieniu. Byliśmy też w Sausalito, które jest urzekającym miasteczkiem tuż przy San Francisco, w którym jest bardzo dużo drogich willi i drogich łódek, i ogólnie bardzo mi się kojarzyło z nadmorskimi miasteczkami we Włoszech. Co więcej, nawet udało nam się tam znaleźć włoską restaurację z prawdziwego zdarzenia! Pracowali tam prawdziwi Włosi, wszędzie dookoła słychać było włoski język, a jedzenie było przepyszne.
   Poza tym w San Francisco dużo czasu spędziliśmy na zakupach (na co nie narzekam). Jechaliśmy też tradycyjnym tramwajem, który jest wciągany na wzgórza za pomocą linek umieszczonych w torach. Byliśmy oczywiście na Pier 49 i widzieliśmy lwy morskie. Jedliśmy w czosnkowej restauracji (nazwa: Smelling Rose; bardzo mnie to bawi), przeszliśmy się chińską dzielnicą (o wiele ciekawsza niż ta w Nowym Jorku, polecam) i widzieliśmy słynną Lombard Street.









   W sobotę, dzień przed wyjazdem, wybraliśmy się na targ śniadaniowy. Miałam wegańskiego donuta, który był jedną z najlepszych rzeczy, jakie zjadłam w życiu, i kupiłam wodę o smaku lawendy. Może się to wydawać dziwne, ale naprawdę uwielbiam wody o smaku kwiatów. Moim ulubionym jest elderflower (kwiat dzikiego bzu?), ale lawenda też była smaczna.
   Szliśmy sobie molem, mijając te wszystkie budki i stragany z jedzeniem, aż nagle tata skręca i zaczyna mówić coś do jakiegoś nieznajomego. Okazało się, że tu również, tak jak wcześniej w Nowym Jorku, jest jakiś jego znajomy. Co więcej, okazało się, że wraca z synem tymi samymi samolotami co my, a koniec końców skończyli trzy rzędy przed nami podczas dłuższego lotu i tuż przed nami podczas krótszego. Więc mieliśmy towarzystwo.
   Ostatniego dnia już mało co robiliśmy. Pokręciliśmy się po sklepach na Pier 49, gdzie udało mi się znaleźć kawiarnię firmy Lotus. Ubóstwiam ciasteczka Lotus, więc od razu tam pognałam. Kawa o smaku tych ciasteczek nie powala, ale ma ciekawy smak, muszę powiedzieć.
   Stamtąd pojechaliśmy już prosto na lotnisko. Oddaliśmy samochód, znaleźliśmy nasz terminal, ponudziliśmy się i polecieliśmy.
   Miło było wrócić do domu, ale powroty z wyjazdów zawsze zostawiają człowieka takim zagubionym. Myślę, że to rodzaj szoku po powrocie do codziennego życia.

Na razie żegnam.

Juliet xxx