czwartek, 31 sierpnia 2017

Jak tanio zwiedzić Londyn?

   Londyn to najdroższe miasto w Europie. Mieszkania są drogie, metro jest drogie, jedzenie i alkohol są drogie, muzea są drogie. Jest to dokuczliwe zwłaszcza dla nas, polskich turystów, ponieważ złotówka jest znacznie tańszą walutą niż brytyjski funt, co sprawia, że nawet kilkudniowa wycieczka do angielskiej stolicy jest nie byle wyzwaniem dla naszego portfela.
   Jednak nie znaczy to, że wyjazd do Londynu jest poza zasięgiem. Chociaż, jak przy każdym innym wyjeździe za granicę, trzeba liczyć się z kosztami, to koszty te da się znacznie zmniejszyć, kierując się tymi kilkoma wskazówkami, których sama użyłam podczas mojej wizyty w Londynie kilka miesięcy temu.

1. Lot
   Lotów do Anglii jest dużo, dlatego trzeba postarać się, żeby znaleźć jak najtańszy. Dobra do tego jest strona www.esky.pl. Osobom lecącym z Warszawy polecałabym wylot z Modlina, a nie z lotniska Chopina, ponieważ to stamtąd latają najtańsze linie lotnicze.

2. Hostel
   Nie hotel, nie żadne airbnb, nic takiego. Jeśli chcecie gdzieś wyjechać tanio, hostele są waszym najlepszym przyjacielem, zwłaszcza w Londynie. Warto znaleźć hostel blisko centrum, żeby móc jak najwięcej zwiedzać na piechotę. Nie ma co szukać wielkich luksusów, ponieważ i tak nie spędza się tam zbyt wiele czasu. Osobiście zatrzymywałam się w Smart Russel Square Hostel. Około piętnaście minut na nogach od stacji kolejowych King's Cross i St Pancras, podobna odległość od Oxford Street. Jest to właściwie centrum Londynu, więc rzeczy do obejrzenia nie zabraknie.

3. Korzystanie z komunikacji miejskiej
   Jak pisałam powyżej, metro jest drogie i to samo tyczy się autobusów. O taksówkach nawet nie ma, co mówić. Dlatego warto zwiedzać Londyn... na nogach! Wszystkie najważniejsze atrakcje da się zwiedzić, chodząc po centrum. Oczywiście jest to męczące, ale da się w ten sposób zobaczyć rzeczy, które byśmy ominęli, jadąc komunikacją miejską.

4. Unikanie płatnych atrakcji
   W Londynie wyjątkowe jest to, że wiele z tego, co to miasto ma do zaoferowania, jest darmowe. Jako najważniejsze trzeba wymienić muzea: Tate Modern, Muzeum Brytyjskie, Muzeum Narodowe, Muzeum Wiktorii i Alberta, Muzeum Londynu... To są te najbardziej znane, jednak jest wiele mniejszych, do których również uda wam się wejść bez potrzeby zapłaty. Poza tym warto pospacerować po Notting Hill czy Camden Town, przy okazji zahaczając o liczne targi, które się tam znajdują. Nawet jeśli nic się na nich nie kupuje, wciąż są ciekawym miejscem do zobaczenia. Parki też są świetnym kierunkiem na spacery po Londynie. Hyde Park, znajdujący się w okolicy Muzeum Wiktorii i Alberta, ma wiele do zaoferowania. Poza jeziorkiem i wyciszającą zielenią, można tam również znaleźć m.in. memoriał poświęcony księżnej Dianie.
   Oczywiście, jeśli ma się trochę zaoszczędzonych pieniędzy, warto je wydać na zwiedzenie Tower czy Opactwa Westminsterskiego (tego drugiego niestety wciąż nie zobaczyłam, ponieważ bardzo trudno się do niego dostać; jeśli ktoś bardzo chce to zobaczyć, radziłabym przyjść z samego rana). Są to znane miejsca, jedyne w swoim rodzaju, będące symbolami Londynu, więc jeśli fundusze na to pozwalają, spróbujcie do nich wejść.

5. Jedzenie 
   Supermarkety, supermarkety, supermarkety. Restauracje i puby są bardzo drogie i nie ma sensu wydawać w nich pieniędzy. Większość hosteli ma kuchnie dostępne dla gości. Wystarczy kupić jedzenie w supermarkecie i voila! Nie umrzecie z głodu. 

   Liczne atrakcje znajdują się niedaleko siebie, więc codzienne spacery są naprawdę łatwe do zaplanowania. Oto kilka pomysłów:

  • Trafalgar Square i Muzeum Narodowe, Pałac Buckingham, Opactwo Westminsterskie, Parlament, okolice London Eye, Tate Modern
  • Muzeum Londynu, Tower, Tower Bridge
  • Hyde Park, Harrods (tanio się tam nic nie kupi, ale robi wrażenie), Muzeum Wiktorii i Alberta
  • Camden Town i Notting Hill
  • Museum Brytyjskie, Oxford Street, Baker Street 

Nasz dziesięcioosobowy pokój w hostelu




Hyde Park




   Mam nadzieję, że komuś pomogą te małe wskazówki. Londyn to piękne miasto, pełne kultury i historii, i każdemu polecam odwiedzenie go chociaż raz w życiu.

Na razie znikam.

Juliet xxx

wtorek, 22 sierpnia 2017

Akademik, przygotowania i całkiem sporo stresu

   Mój wyjazd na studia zbliża się wielkimi krokami i sama nie wiem, jak się z tego powodu czuję.
   Z jednej strony: ekscytacja, w końcu to nowy rozdział w życiu, poza tym spełnia mi się moje największe marzenie, więc jak się nie cieszyć... etc. etc. etc.
   Z drugiej: wyjeżdżam. I nie wiem, co mnie czeka. Oczywiście znam schemat tego, co się dzieje w Leeds po moim przyjeździe (tak ogólnikowo, ale znam). Jednak nie wiem, jakich ludzi spotkam, z jakimi będę mieszkała, czy poradzę sobie z nauką.
   Czasem mam wrażenie, że powodów do stresu jest więcej niż do radości. Mimo wszystko cieszę się, że wyjeżdżam.
   Mam już kupiony bilet samolotowy, więc to przynajmniej jest już z głowy. Co więcej, tata ze mną leci! Kiedy prosiłam rodziców, żeby któreś z nich mi towarzyszyło, nawet nie chodziło mi o to, że sobie nie poradzę, bo bym sobie bez większych problemów poradziła. Jednak miło będzie mieć jakieś emocjonalne wsparcie.
   Wylatujemy rano w sobotę 16-ego września i lecimy do Liverpoolu, skąd samochodem lub pociągiem przemieścimy się do Leeds. I do najbardziej ekscytującej nowiny: mojego akademika!
   Wiedziałam, że zostanie mi przydzielony akademik, ponieważ w Anglii każdy pierwszoroczny student (tzw. fresher) ma zagwarantowane miejsce w uniwersyteckim accomodation. Co nie jest pewne, to czy dostanie się do tego akademika, o który się prosiło. Ja osobiście chciałam się dostać i dostałam się do najtańszego możliwego, Lupton Residences, który co prawda jest jakieś dwie mile od kampusu, ale przynajmniej czynsz tygodniowy wynosi poniżej 100£. Wierzcie lub nie: wszystkie inne kosztują powyżej 100£ za tydzień. A akademiki w Leeds i tak są tańsze niż te w uniwersytetach na południu.

Lupton Residences


Tak na stronie akademika wyglądają pokoje. Pewnie nie będą tak ładne, ale wydają się być dość przytulne.

   Zatem mam akademik, mam bilety lotnicze, mam nawet bilety na różne wydarzenia, które będą miały miejsce podczas Freshers Week (czyli tygodnia rozpoczynającego rok szkolny; dużo imprez i picia). Jednak wciąż pozostało tyle rzeczy na głowie, że aż nie wiem, za co się zabrać.
   Po przyjeździe na miejsce będę oczywiście musiała założyć konto studenckie w banku i kupić kartę telefoniczną. Przed wyjazdem muszę jeszcze powymieniać kable w swoich urządzeniach, żeby pasowały do angielskich wtyczek, muszę kupić różne rzeczy do pokoju, takie jak chociażby lampkę na biurko czy kosz na brudne rzeczy. Jednocześnie cierpliwie czekam, aż będę miała możliwość zarejestrować się jako student w Leeds i wybrać przedmioty, których będę się uczyć w tym roku.
   Cieszę się, że akademiki w Leeds oferują przynajmniej kupno bedding pack i kitchen pack. Mają na mnie czekać w moim pokoju, kiedy przyjadę. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym jeszcze musiała pierwszego wieczora biegać po sklepach, żeby mieć pod czym spać.
   To wszystko, dodając jeszcze naukę do prawa jazdy, usuwanie ósemek i ilość badań, na które muszę się zapisać przed swoim odjazdem, sprawia, że powoli wariuję ze stresu. 
   No ale, przynajmniej robię to, żeby spełnić swoje marzenie. Więc chyba warto.




Na razie znikam.

Juliet xxx

piątek, 18 sierpnia 2017

Stany, część trzecia: Kalifornia

   Wiecie co jest straszne? Jazda samochodem przez pustynię. Na zewnątrz czterdzieści parę stopni (sto jedenaście Fanhrenheita, żeby być dokładną), całymi godzinami wciąż ten sam widok, nic tylko gorąco, droga i wypalona ziemia.
   Tak w moich oczach wyglądała nasza podróż pustynią Mojave, przez którą musieliśmy się przebić, kiedy zostawiliśmy w tyle Wielki Kanion i obraliśmy kierunek na Kalifornię.
   Po drodze zaliczyliśmy oczywiście obowiązkowe przystanki, a mianowicie Starbucks i jakiś tańszy (i smaczniejszy) zamiennik Taco Bell. Samego Taco Bell próbowaliśmy kilka dni wcześniej, po naszej wizycie w Antylope Canyon, ale osobiście nie przypadł mi jakoś bardzo do gustu.
   W każdym razie wieczorkiem dojechaliśmy do Holiday Inn w jakimś małym, kalifornijskim miasteczku, które wyglądało jak wyjęte z serialu "Teen Wolf". Tam też poszliśmy do Starbucksa, oczywiście. Jednak idąc do Starbucksa, czuliśmy się bardzo dziwnie, ponieważ byliśmy jedynymi ludźmi, którzy szli gdzieś na nogach. W pomniejszych amerykańskich miastach nie praktykują takich rzeczy jak spacery.
   Następnego dnia widzieliśmy Sekwoje. Dokładniej mówiąc, byliśmy w Parku Narodowym Sekwoi, w którym znajduje się największe drzewo na świecie: Generał Sherman. Jednak nawet te "mniejsze" robią wrażenia. Kiedy po raz pierwszy, pod koniec dziewiętnastego wieku, rozeszła się wieść o tych olbrzymich drzewach, wielu ludzi nie wierzyło w ich istnienie. Jedno z największych drzew (drzewo Marka Twaina) zostało więc pocięte i jego kawałki zostały rozesłane po całej Ameryce. Jeden z tych kawałków miałam przyjemność oglądać w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku.



   Wieczorem dorwałam się drugi tydzień z rzędu do laptopa mojego taty, żeby móc obejrzeć najnowszy odcinek "Gry o Tron". A później utknęłam na youtubie. W rezultacie byłam baaaardzo zmęczona następnego dnia, co spowodowało, że drogę przez Yosemite... przespałam!
   Na szczęście widziałam skałę El Capitan i najwyższy wodospad na świecie (którego nazwy oczywiście nie pamiętam), kiedy chodziliśmy po Yosemite Valley, ale z reszty widoków - nic! Jednak te widoki były tak piękne, że, kiedy następnego dnia ruszyliśmy ku San Francisco, zdecydowaliśmy się jeszcze raz je zobaczyć i przejechaliśmy tą samą trasą.
   Ostatnią noc w trasie spędziliśmy w okolicy zwanej Mammoth Lakes. Zatrzymaliśmy się w hotelu z widokami na otaczające miasteczko góry (w zimie jest to popularny resort narciarski, a nawet kiedy tam byliśmy, wciąż były otwarte niektóre stoki). Jednak hotel miał jakiś tajemniczy problem z rezerwacjami przez booking.com. W rezultacie, kiedy wracałam z basenu do mojego i mojej siostry pokoju, żeby wziąć okulary przeciwsłoneczne, nasza karta przestała działać! Tak po prostu! To nie był jakiś duży problem. To dało się naprawić. Ciekawszą przygodę mieli nasi rodzice, którym dano pokój, który... był już zajęty! Weszli z walizkami, a tam cudze rzeczy dookoła i kobieta po prysznicem. Nie muszę chyba mówić, że bardzo szybko się stamtąd wycofali.
   Mówiłam już o tym, że jadąc do San Francisco, przejeżdżaliśmy przez Yosemite. Jednak wcześniej zatrzymaliśmy się w jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam w życiu: Mono Lake.
   Jest to wielkie, słone jezioro, z którego jeszcze kilkadziesiąt lat temu czerpano wodę do Los Angeles. Później mocno opadł poziom wody, a zasolenie podniosło się o 10% (albo więcej), więc z oczywistych powodów przestali. Z wody powychodziły piękne formacje skalne, które w połączeniu z ośnieżonymi stokami gór i łąkami z wysoką trawą, bez niemalże żadnych zabudowań w promieniu kilku mil, wyglądają jak wyjęte z filmu fantasy.
   Nigdy nie byłam w Nowej Zelandii. Ale tak ją sobie zawsze wyobrażałam.
   Reszta dnia nie była zbyt ciekawa. Staliśmy w korku przy wjeździe do Yosemite, więc ja, mama i Gosia połaziłyśmy po śniegu wzdłuż drogi, podczas gdy tata siedział w samochodzie (biedaczek). Na obiad zatrzymaliśmy w dinerze, który wyglądał, jak jeden z tych, które pojawiają się w każdym amerykańskim serialu.


 






   Wieczorkiem byliśmy już w naszym apartamencie znajdującym się w piwnicy domu przy Church Street. Oczywiście nie była to taka prawdziwa piwnica, bo były okna. Ale wciąż ciekawe doświadczenie. No i tam wreszcie mieliśmy własną kuchnię, co było bardzo miłe.
   San Francisco jest całkiem sympatycznym miastem, zdecydowanie bardziej europejskim niż Nowy Jork. Jednak muszę powiedzieć, że najbardziej podobały mi się miejsca poza miastem. Byliśmy w Big Sur, gdzie widzieliśmy piękne widoki, spotkaliśmy latarnika z polskimi korzeniami i łaziliśmy w strumieniu. Byliśmy też w Sausalito, które jest urzekającym miasteczkiem tuż przy San Francisco, w którym jest bardzo dużo drogich willi i drogich łódek, i ogólnie bardzo mi się kojarzyło z nadmorskimi miasteczkami we Włoszech. Co więcej, nawet udało nam się tam znaleźć włoską restaurację z prawdziwego zdarzenia! Pracowali tam prawdziwi Włosi, wszędzie dookoła słychać było włoski język, a jedzenie było przepyszne.
   Poza tym w San Francisco dużo czasu spędziliśmy na zakupach (na co nie narzekam). Jechaliśmy też tradycyjnym tramwajem, który jest wciągany na wzgórza za pomocą linek umieszczonych w torach. Byliśmy oczywiście na Pier 49 i widzieliśmy lwy morskie. Jedliśmy w czosnkowej restauracji (nazwa: Smelling Rose; bardzo mnie to bawi), przeszliśmy się chińską dzielnicą (o wiele ciekawsza niż ta w Nowym Jorku, polecam) i widzieliśmy słynną Lombard Street.









   W sobotę, dzień przed wyjazdem, wybraliśmy się na targ śniadaniowy. Miałam wegańskiego donuta, który był jedną z najlepszych rzeczy, jakie zjadłam w życiu, i kupiłam wodę o smaku lawendy. Może się to wydawać dziwne, ale naprawdę uwielbiam wody o smaku kwiatów. Moim ulubionym jest elderflower (kwiat dzikiego bzu?), ale lawenda też była smaczna.
   Szliśmy sobie molem, mijając te wszystkie budki i stragany z jedzeniem, aż nagle tata skręca i zaczyna mówić coś do jakiegoś nieznajomego. Okazało się, że tu również, tak jak wcześniej w Nowym Jorku, jest jakiś jego znajomy. Co więcej, okazało się, że wraca z synem tymi samymi samolotami co my, a koniec końców skończyli trzy rzędy przed nami podczas dłuższego lotu i tuż przed nami podczas krótszego. Więc mieliśmy towarzystwo.
   Ostatniego dnia już mało co robiliśmy. Pokręciliśmy się po sklepach na Pier 49, gdzie udało mi się znaleźć kawiarnię firmy Lotus. Ubóstwiam ciasteczka Lotus, więc od razu tam pognałam. Kawa o smaku tych ciasteczek nie powala, ale ma ciekawy smak, muszę powiedzieć.
   Stamtąd pojechaliśmy już prosto na lotnisko. Oddaliśmy samochód, znaleźliśmy nasz terminal, ponudziliśmy się i polecieliśmy.
   Miło było wrócić do domu, ale powroty z wyjazdów zawsze zostawiają człowieka takim zagubionym. Myślę, że to rodzaj szoku po powrocie do codziennego życia.

Na razie żegnam.

Juliet xxx

sobota, 12 sierpnia 2017

Stany, część druga: od Las Vegas do Wielkiego Kanionu

   Lot z Nowego Jorku do Vegas minął szybciej niż wcześniejsza droga z Mahattanu na lotnisko. Większość drogi przespałam, więc cztery godziny (a może to było pięć???) minęły niezauważenie. Na miejscu było czterdzieści jeden stopni. CZTERDZIEŚCI JEDEN. Czterdzieści jeden stopni Celcjusza. Coś strasznego. Już wiem, jak czuje się jedzenie w piekarniku.
   Wypożyczyliśmy samochód i pojechaliśmy do naszego hotelu. Zatrzymywaliśmy się w Golden Gate Hotel & Casino, miejscu mającym ponad sto lat. Spaliśmy nad kasynem, więc całą noc grała nam muzyka, a okna wychodziły na sufit i ścianę budynku.
   W Vegas spędziliśmy tylko jeden wieczór. Pokręciliśmy się obok naszego hotelu (gdzie były głównie kasyna dla ludzi, którzy nie mają milionów), a potem pojechaliśmy do centrum (gdzie były kasyna dla ludzi, którzy mają miliony). Widzieliśmy pokaz fontann oraz zwiedziliśmy Caesar Palace i Wenecję, czyli centra handlowe zbudowane na wzór włoskich miast, z wymalowanym na suficie niebem, sztucznymi rzeźbami i rzeczką, po której pływały gondole.





   Rankiem wyruszyliśmy w podróż po parkach narodowych. Początkowo wahaliśmy się, czy jechać do Bryce National Park czy do Zion National Park. Za radą kelnerki ze śniadaniowni, w której zatrzymaliśmy się po drodze, wybraliśmy to drugie. Poza tym widzieliśmy takie miejsca jak Antylope Canyon (znany każdemu, kto widział tapety firmy Apple), Horse Shoe Bend (bardzo gorąco, bardzo wysoko, zero barierek - bezpieczeństwo najważniejsze) no i oczywiście Grand Canyon.











   Nie wiem, co zrobiło na mnie największe wrażenie. Czy korytarze Antylope Canyon, które wydają ciągnąć się w nieskończoność? Czy przestrzenie Wielkiego Kanionu, którego widok zapiera dech w piersi, bo jak coś tak olbrzymiego i majestatycznego mogło zostać stworzone przez naturę? A może przedmieścia gorących Arizony, Nevady i Utah? Tłuste amerykańskie jedzenie? Sklepy i stacje benzynowe jak z filmów i przewodników?
   Jadąc samochodem, mogliśmy oglądać ciągle zmieniające się krajobrazy. Od pustynnych widoków pełnych różnorodnych formacji skalnych po lasy, łąki i pola. Jedyną stałą były góry, różnej wysokości, różnego wyglądu, ale ciągle nam towarzyszące.
   Ciekawe było też to, jak bardzo zwierzęta nie przejmowały się ludźmi chodzącymi po parkach. Sarny i jelenie stały przy drogach i parkingach, spokojnie żując trawę. Wiewiórki zaglądały ludziom do plecaków i łaziły za nimi, prosząc o jedzenie. Jednym z głównych powodów tego jest, moim zdaniem, to, że tam naprawdę panuje szacunek do dzikiej przyrody. Nikt nie śmieci w parkach, nikt nie robi tym zwierzętom krzywdy. Ludzie przyjeżdżają, żeby zachwycać się pięknem natury, więc natura żyje przyzwyczajona do przybyszów.




   Zatrzymywaliśmy się w typowo amerykańskich motelach. Było to ciekawe doświadczenie. Drewniany wiatrak, jednopoziomowy motel przy drodze, budka z jedzeniem, dookoła pustynia, w oddali błyszczące na lazurowo jezioro, wykopane przez ludzi. Cisza dokoła, zapach pustynnej roślinności i ciepłe powietrze, ogólny spokój. Naprawdę jedyne w swoim rodzaju doświadczenie.  




   Po dwóch nocach nad Grand Canyonem i kąpieli w basenie należącym do motelu, w którym się zatrzymaliśmy, ruszyliśmy pustynią Navajo do (nie zawsze) słonecznej Kalifornii.
   

Na razie żegnam.

Juliet xxx

środa, 2 sierpnia 2017

Stany, część pierwsza: Nowy Jork

   Od 13 do 31 lipca ja, moi rodzice i moja siostra byliśmy na "małej" podróży w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Pierwsze cztery dni spędziliśmy w NYC, później polecieliśmy do Las Vegas, skąd mieliśmy road trip po parkach narodowych Arizony i Utah, wreszcie przemieściliśmy się do Kalifornii, gdzie widzieliśmy wielkie sekwoje, Yosemite i San Francisco.
   Wszystkiego tego za dużo na jeden post, więc podzielę go na trzy lub cztery osobne, zaczynając od tego.

 Wylecieliśmy rano z lotniska Okęcie w stronę londyńskiego Heathrow. Z okien samolotu widzieliśmy London Eye i Wesminster, i generalnie centrum Londynu. Bardzo ładny widok. W Heathrow spędziliśmy SZEŚĆ GODZIN. Nie żartuję. Sześć. Godzin. Po następnych sześciu lub siedmiu godzinach lotu znaleźliśmy się na lotnisku JFK.
   Nasz hotel znajdował się w Downtown, dziesięć minut od Ground Zero, czyli miejsca, w którym dawniej znajdowały się wieże World Trade Center. 

Widok z okna naszego hotelu

   Pierwszego dnia lało, kropiło, kropiło i jeszcze raz lało. Jednocześnie było duszno, więc ogólnie pogoda nas zabijała. Pomimo tego zaliczyliśmy kilka ważnych punktów: Metropolitan Museum, City Library, Grand Central, Times Square i tak dalej. Podsumowując: całkiem udany dzień.
   Jednak nie mógł się równać z następnym. Po wjechaniu na One World Observatory, budynku zbudowanym obok Ground Zero, z którego rozciągał się piękny widok na Manhattan, przeszliśmy się nabrzeżem, skąd mogliśmy podziwiać stojącą w oddali Statuę Wolności. Potem przyszła pora na Soho (i nowe buty), Małą Italię i Chinatown. Jednak wieczorem była najlepsza część, nie tylko pobytu w Nowym Jorku, ale i całego wyjazdu. Ja i moja siostra poszłyśmy na nowy musical na Broadwayu, "Anastazja". Bazowany na uwielbianym przeze mnie filmie animowanym, pełen szacunku dla historii i z cudowną obsadą - wyszłam z niego przeszczęśliwa. Jednak najbardziej szczęśliwa byłam, kiedy przy wyjściu dla aktorów udało mi się zrobić zdjęcie z moim ulubionym aktorem teatralnym, Raminem Karimloo. Zdobyłam również jego autograf i będę go strzegła jak własnej duszy (czy jak tam idzie to powiedzenie). 






   Trzeci dzień był... ciekawy. Najpierw dzięki znajomemu taty udało nam się wejść za darmo do Muzeum Historii Naturalnej, co było bardzo miłe. Co nie było miłe, to obiad z tamtą rodziną, która... Powiedzmy, że nie jest to rodzaj ludzi, których ja bym wybrała na znajomych. Bardzo sympatyczni, ale dość specyficzni, tak to ujmijmy.
   Po spotkaniu z nimi posiedzieliśmy trochę w Central Parku i nie da się opisać, jak bardzo parno było. Dopóki siedzieliśmy na skałach nad jeziorkiem było nie najgorzej, jednak kiedy się stamtąd ruszyliśmy... W panice, ledwo dysząc, szukaliśmy miejsca z klimatyzacją, aż wreszcie udało nam się znaleźć Starbucksa. Po dużej, bardzo dużej, mrożonej herbatce doszliśmy do wniosku, że wjedziemy na Empire State Building, bo i tak jest za gorąco, żeby robić coś innego. 
   Ciekawie się stało i patrzyło na widok stamtąd. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak często w reklamach lub na zdjęciach widzimy widoki z Empire State i niemalże tylko stamtąd.
   W poniedziałek nie chciało nam się już zwiedzać miasta. Było duszno, gorąco, parno i tłoczno. Co więc zrobiliśmy? Pojechaliśmy na plażę na Coney Island. Co ciekawe, wczoraj oglądałam "Spider-Man: Homecoming" i jedna z końcowych scen dzieje się na tej plaży! Jest tam molo, wesołe miasteczko, mnóstwo budek z lodami. Popływałam troszkę, powygrzewałam się na słoneczku (nieźle się przy tym spalając, bo krem przeciwsłoneczny jest dla słabych), a potem poszłam na rollecoaster. Nie był to chyba najbezpieczniejszy rollercoaster na świecie, ale zapewnił mi rozrywkę, której potrzebowałam.


   Wieczorkiem połaziliśmy trochę po okolicy, żeby zobaczyć byka z Wall Street i wypić ciepłą herbatkę. I to był nasz ostatni wieczór w Nowym Jorku. Następnego dnia wylecieliśmy do Vegas, skąd rozpoczął się nasz road trip.
   No ale o tym już w następnym poście.


Na razie żegnam.

Juliet xxx