poniedziałek, 25 września 2017

Spotkania, urodziny i dużo picia, czyli ostatnie tygodnie w Polsce

   W poniedziałek, czwartego września, miałam urodziny. Dziewiętnaste. Czuję się już bardzo staro.
   Z tej okazji, jak i z powodu mojego wyjazdu, prawie nie było mnie w domu, a jak już byłam, to były spore szanse, że miałam gości. Moja introwertyczna natura czuła się bardzo zmęczona, więc kiedy tylko mogłam, odreagowywałam czas spędzony z ludźmi, zamykając się w pokoju i oglądając "Star treka".
   That's my life.

   Ostatni raz widziałam się z dziadkami oraz z ciocią i wujkiem przed moim wyjazdem. Najpierw w sobotę, pierwszego września, odwiedzili nas dziadkowie od strony mamy. Posiedzieli trochę u nas w domu, zjedli ciasto, pojechaliśmy do restauracji bałkańskiej (którą gardzę, bo dania z rybami zaznaczała jako wegetariańskie; bardzo nie szanuję, bulwers do potęgi etc. etc.), a potem zebrali się i pojechali do swojego domku.
   Następnego dnia odwiedził nas brat mamy wraz ze swoją żoną. Jest to część rodziny, którą lubię najbardziej i jeszcze trudniej było mi się z nimi żegnać, bo nie spodziewałam się, że już się z nimi nie zobaczę aż do grudnia. Mieszkają w bloku obok, więc założyłam, że jeszcze się kilka razy spotkamy. Ale nie. Oni wyjechali teraz na wakacje. I zobaczę się z nimi dopiero przed Świętami!
   Reszta tygodnia była pełna spotkań ze znajomymi. W moje urodziny przyjaciółki postawiły mi czekoladę w Wedlu, byłyśmy w klubie i w barze (Czupito na Mazowieckiej, polecam), łaziłyśmy pijane po centrum Warszawy i jadłyśmy kebaby w środku nocy (no, w moim przypadku falafela, nie kebaba).
   Muszę powiedzieć, że spotkałyśmy bardzo sympatycznego sprzedawcę w sklepie alkoholowym. Byłyśmy w tym sklepie dwa razy i oba te razy on nas obsługiwał. I nie dość, że nie chciał nam sprzedać tylko jednej, małej wódki ("Dla czterech osób muszą być przynajmniej trzy!"), to miałyśmy z nim przezabawne dyskusje. Oto jedna z nich:

Ja: Nie mogę dużo pić. Jutro mam egzamin praktyczny na prawo jazdy.
Sprzedawca: Wewnętrzny czy państwowy?
Ja: Wewnętrzny.
Sprzedawca: Ha! Ja się upiłem w nocy przed państwowym!
Ja: A zdałeś?
Sprzedawca: Tak... Tylko nie wtedy.





   Moje oficjalne urodziny były dziewiątego września. Urządzałam je na kręglach w Hulakula, a potem przeniosłyśmy się na plażę nad Wisłą. Było naprawdę miło i po raz pierwszy poczułam tak wielki żal, że zostawiam w Polsce tylu moich znajomych. Musiałam sobie przypominać, że przecież nie wyjeżdżam na zawsze i już w grudniu wracam.


   Następni dzień był jeszcze trudniejszy, ponieważ pojechaliśmy na grilla do mojej drugiej babci i to był najprzyjemniejszy dzień, jaki miałam od długiego, długiego czasu. Grillowaliśmy dużo dobrych wegetariańskich rzeczy, pieski mojej babci cały czas kazały mi się głaskać, a pogoda była piękna. Dodatkowo babcia cały czas opowiadała, jak to chwali się wszystkim moim wynikami matur i jest taka dumna, bo wszyscy się nimi zachwycają.
   Odkryłam również skarby w babcinej stodole. Już kilka lat temu, jeszcze jakoś w gimnazjum, odkryłam tam dużo starych książek (a mówiąc "starych", mam na myśli takie z XVIII i XIX wieku) i innych pamiątek rodzinnych. Myślałam, że już nie ma tam żadnych wartościowych rzeczy. Jednak kiedy mój tata wszedł do stodoły odłożyć grilla, a ja weszłam za nim, moją uwagę przykuło kilka starowyglądającyh albumów. Cóż to było, zapytacie. Była to wielka kolekcja znaczków z całego świata, z całego XX wieku. Znalazłam tam nawet kilka brytyjskim znaczków przedstawiających króla Edwarda VIII, a jak wiadomo nie były one zbyt długo produkowane ze względu na szybkie porzucenie tronu przez tego króla.
   Poza tym znalazłam tam winyle, w tym Beatlesów, włosy i mleczaki mojego taty (ciekawe, choć troszkę obrzydliwe), jeszcze więcej starych książek oraz notatki i notatniki mojego dziadka. Zwłaszcza te rzeczy dziadka mnie zafascynowały, ponieważ zmarł, kiedy miałam jedenaście lat i mało o nim wiem. Zauważyłam, że rysował podobne bazgroły, gdy się nudził, a notatki prowadził niemal tak samo jak ja. Ach, te geny.



   Ostatnie kilka dni było pełne ostatnich spotkań ze znajomymi, słów "Do zobaczenia w grudniu!" i dobrego jedzenia. Moja mama zrobiła mi mój ulubiony wegański pasztet, zamawialiśmy pizzę i hindusa - pełnia szczęścia.
   W czwartek i piątek nadeszła najgorsza część, a mianowicie pakowanie. To było coś strasznego. Mnóstwo rzeczy wyciąganych z zakamarków mojego pokoju, rzeczy, o których istnieniu zapomniałam. Wszędzie walały się moje ubrania i książki, pies biegał po domu skonsternowany, jeden wielki chaos.
   Dziwne było uczucie pakowania się. Nie do końca dochodziła do mnie informacja, że to jest już to. Wyjeżdżam na studia, wyjeżdżam do innego kraju. Co ja mam teraz ze sobą zrobić?

   Teraz już oczywiście jestem w Leeds. Freshers' week za mną, dziś miałam pierwsze wykłady. Zadomowiłam się! O locie i pierwszym tygodniu opowiem w następnym poście, bo ten jest dość długi. 

Na razie żegnam.

Juliet xxx

czwartek, 14 września 2017

Sprawy organizacyjne przed wyjazdem

   Studia wiążą się z wieloma sprawami organizacyjnymi. Nie mówię tu tylko o studiach zagranicznych, ale o studiach w znaczeniu ogólnym. Od miesiąca widzę, jak moi znajomi próbują odnaleźć się w usosach i innych magicznych rzeczach, o których ja nic nie wiem, bo nie muszę (uf!). Widzę, jak stresują się zapisywaniem się na zajęcia obowiązkowe, dodatkowe, oguny, wf... I jednocześnie przechodzę przez podobny proces.
   Zacznę od bardzo ważnej informacji, którą chwalę się przed znajomymi, kiedy tylko mogę: w UK nie ma wf-u na studiach. Dzięki Bogu. Lubię sport, ale nie kiedy ktoś mi każe w nim uczestniczyć. Sama o tym decyduję. Koniec i kropka.
   Inną bardzo miłą rzeczą jest to, że ja mam wszystkie przedmioty w jednym miejscu i zapisy na nie zaczęły się tego samego dnia. Po zarejestrowaniu się na studia, 31 sierpnia, mogłam od razu usiąść do wybierania przedmiotów.
   Na pierwszy rok mam do wykorzystania maksymalnie 125 kredytów. Każdy przedmiot to około 20 kredytów. Na cztery obowiązkowe (dwa w pierwszym semestrze, dwa w drugim) byłam automatycznie zarejestrowana, więc pozostało mi 45 kredytów na pozostałe zajęcia. W Leeds (nie wiem czy tak samo jest na innych uniwersytetach) mamy dwie kategorie przedmiotów: związane ze studiowanym kierunkiem (optional modules) i niezwiązane z kierunkiem (discovery modules).
   Jaki ja miałam problem z wybieraniem tych przedmiotów!
   Chciałam łacinę, ale łacina dla średnio zaawansowanych koliduje z greką dla początkujących, a na grece też mi bardzo zależy. Poza tym mój poziom jest trochę wyższy niż na tym poziomie łaciny, więc wolę kontynuować jej naukę indywidualnie, a teraz przede wszystkim poświęcić się poznawaniu starożytnej greki.
   Drugim problemem było to, że chciałam wybrać wprowadzenie do archeologii antycznej. Jednak niestety ten przedmiot koliduje z obowiązkowymi wykładami! Więc zamiast tego wybrałam hiszpański na poziomie B1/B2. Szkoda mi było porzucać ten język, więc w sumie się cieszę.
   
   Zatem tak na chwilę obecną wyglądają wybrane przeze mnie przedmioty:


   Wiem, że jest to mniej przedmiotów niż na polskich uniwersytetach, lecz w Wielkiej Brytanii, zwłaszcza w uniwersytetach należących do Russell Group, wymaga się poświęcenia znacznie więcej czasu na indywidualną naukę nad danym przedmiotem i z tego powodu jest tych przedmiotów mniej. Cóż powiedzieć, po prostu inny system nauczania.
   

   Inną rzeczą do załatwienia były wizyty u lekarzy. Tylko jedna z nich była związana z wyjazdem, a mianowicie szczepienie na meningokoki. Jest to rzecz, którą w Polsce mało się przejmujemy, ale w Wielkiej Brytanii naprawdę jest o tym głośno. Dla osób idących na studia są zniżki na to szczepienie, przyszli studenci dostają pocztą przypomnienie o tym szczepieniu, ogólnie jest to bardzo ważna rzecz. Z tego powodu, chociaż nie jest to obowiązkowe, postanowiłam się zaszczepić.
   Pozostałe wizyty to były różne pobierania krwi i inne rzeczy związane z moim sercem i tarczycą, czyli rzeczami, które w moim przypadku są troszkę wadliwe. Nie jest to nic ciekawego ani poważnego, więc tylko tyle o tym powiem.

   Musiałam też pozałatwiać bilety na różne wydarzenia na Freshers' Week, czyli pierwszy tydzień roku akademickiego. Zrobiłam w tym jednak duży błąd, bo kupiłam kilka biletów, które były bardzo reklamowane, ale nie organizowane przez sam uniwersytet i mam wrażenie, że nie są one najlepsze. No ale zobaczę już na miejscu. Na razie najbardziej cieszę się na Disney Party, ponieważ nasz kierunek planuje pójść przebrany za postacie z "Herkulesa". Ja będę grubiutką, niziutką muzą, bo... no cóż. Widzę w niej siebie.
   W każdym razie z tej okazji muszę jeszcze znaleźć/kupić białe prześcieradło!



   Większość spraw, które mam do załatwienia, muszę niestety zrobić już na miejscu, co jest niezwykle stresujące. Pomaga w tym to, że część osób z czatu mojego akademika już jest w Leeds i przekazuje reszcie ważne informacje. W ten sposób już wiem, że obok jest Wilko, czyli sklep z meblami, więc nie muszę jechać do Ikei, jest Sainsbury's, więc nie będzie daleko do kupienia jedzonka. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że już zaraz wyjeżdżam. Czas najwyższy, samolot mam już w sobotę!
   Teraz pozostało tylko pakowanie, ale o tym już w następnym poście, w którym pokrótce opowiem też o moich ostatnich dwóch tygodniach, spotkaniach z rodziną i znajomymi oraz moich urodzinach.

Na razie żegnam.

Juliet xxx