piątek, 18 sierpnia 2017

Stany, część trzecia: Kalifornia

   Wiecie co jest straszne? Jazda samochodem przez pustynię. Na zewnątrz czterdzieści parę stopni (sto jedenaście Fanhrenheita, żeby być dokładną), całymi godzinami wciąż ten sam widok, nic tylko gorąco, droga i wypalona ziemia.
   Tak w moich oczach wyglądała nasza podróż pustynią Mojave, przez którą musieliśmy się przebić, kiedy zostawiliśmy w tyle Wielki Kanion i obraliśmy kierunek na Kalifornię.
   Po drodze zaliczyliśmy oczywiście obowiązkowe przystanki, a mianowicie Starbucks i jakiś tańszy (i smaczniejszy) zamiennik Taco Bell. Samego Taco Bell próbowaliśmy kilka dni wcześniej, po naszej wizycie w Antylope Canyon, ale osobiście nie przypadł mi jakoś bardzo do gustu.
   W każdym razie wieczorkiem dojechaliśmy do Holiday Inn w jakimś małym, kalifornijskim miasteczku, które wyglądało jak wyjęte z serialu "Teen Wolf". Tam też poszliśmy do Starbucksa, oczywiście. Jednak idąc do Starbucksa, czuliśmy się bardzo dziwnie, ponieważ byliśmy jedynymi ludźmi, którzy szli gdzieś na nogach. W pomniejszych amerykańskich miastach nie praktykują takich rzeczy jak spacery.
   Następnego dnia widzieliśmy Sekwoje. Dokładniej mówiąc, byliśmy w Parku Narodowym Sekwoi, w którym znajduje się największe drzewo na świecie: Generał Sherman. Jednak nawet te "mniejsze" robią wrażenia. Kiedy po raz pierwszy, pod koniec dziewiętnastego wieku, rozeszła się wieść o tych olbrzymich drzewach, wielu ludzi nie wierzyło w ich istnienie. Jedno z największych drzew (drzewo Marka Twaina) zostało więc pocięte i jego kawałki zostały rozesłane po całej Ameryce. Jeden z tych kawałków miałam przyjemność oglądać w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku.



   Wieczorem dorwałam się drugi tydzień z rzędu do laptopa mojego taty, żeby móc obejrzeć najnowszy odcinek "Gry o Tron". A później utknęłam na youtubie. W rezultacie byłam baaaardzo zmęczona następnego dnia, co spowodowało, że drogę przez Yosemite... przespałam!
   Na szczęście widziałam skałę El Capitan i najwyższy wodospad na świecie (którego nazwy oczywiście nie pamiętam), kiedy chodziliśmy po Yosemite Valley, ale z reszty widoków - nic! Jednak te widoki były tak piękne, że, kiedy następnego dnia ruszyliśmy ku San Francisco, zdecydowaliśmy się jeszcze raz je zobaczyć i przejechaliśmy tą samą trasą.
   Ostatnią noc w trasie spędziliśmy w okolicy zwanej Mammoth Lakes. Zatrzymaliśmy się w hotelu z widokami na otaczające miasteczko góry (w zimie jest to popularny resort narciarski, a nawet kiedy tam byliśmy, wciąż były otwarte niektóre stoki). Jednak hotel miał jakiś tajemniczy problem z rezerwacjami przez booking.com. W rezultacie, kiedy wracałam z basenu do mojego i mojej siostry pokoju, żeby wziąć okulary przeciwsłoneczne, nasza karta przestała działać! Tak po prostu! To nie był jakiś duży problem. To dało się naprawić. Ciekawszą przygodę mieli nasi rodzice, którym dano pokój, który... był już zajęty! Weszli z walizkami, a tam cudze rzeczy dookoła i kobieta po prysznicem. Nie muszę chyba mówić, że bardzo szybko się stamtąd wycofali.
   Mówiłam już o tym, że jadąc do San Francisco, przejeżdżaliśmy przez Yosemite. Jednak wcześniej zatrzymaliśmy się w jednym z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam w życiu: Mono Lake.
   Jest to wielkie, słone jezioro, z którego jeszcze kilkadziesiąt lat temu czerpano wodę do Los Angeles. Później mocno opadł poziom wody, a zasolenie podniosło się o 10% (albo więcej), więc z oczywistych powodów przestali. Z wody powychodziły piękne formacje skalne, które w połączeniu z ośnieżonymi stokami gór i łąkami z wysoką trawą, bez niemalże żadnych zabudowań w promieniu kilku mil, wyglądają jak wyjęte z filmu fantasy.
   Nigdy nie byłam w Nowej Zelandii. Ale tak ją sobie zawsze wyobrażałam.
   Reszta dnia nie była zbyt ciekawa. Staliśmy w korku przy wjeździe do Yosemite, więc ja, mama i Gosia połaziłyśmy po śniegu wzdłuż drogi, podczas gdy tata siedział w samochodzie (biedaczek). Na obiad zatrzymaliśmy w dinerze, który wyglądał, jak jeden z tych, które pojawiają się w każdym amerykańskim serialu.


 






   Wieczorkiem byliśmy już w naszym apartamencie znajdującym się w piwnicy domu przy Church Street. Oczywiście nie była to taka prawdziwa piwnica, bo były okna. Ale wciąż ciekawe doświadczenie. No i tam wreszcie mieliśmy własną kuchnię, co było bardzo miłe.
   San Francisco jest całkiem sympatycznym miastem, zdecydowanie bardziej europejskim niż Nowy Jork. Jednak muszę powiedzieć, że najbardziej podobały mi się miejsca poza miastem. Byliśmy w Big Sur, gdzie widzieliśmy piękne widoki, spotkaliśmy latarnika z polskimi korzeniami i łaziliśmy w strumieniu. Byliśmy też w Sausalito, które jest urzekającym miasteczkiem tuż przy San Francisco, w którym jest bardzo dużo drogich willi i drogich łódek, i ogólnie bardzo mi się kojarzyło z nadmorskimi miasteczkami we Włoszech. Co więcej, nawet udało nam się tam znaleźć włoską restaurację z prawdziwego zdarzenia! Pracowali tam prawdziwi Włosi, wszędzie dookoła słychać było włoski język, a jedzenie było przepyszne.
   Poza tym w San Francisco dużo czasu spędziliśmy na zakupach (na co nie narzekam). Jechaliśmy też tradycyjnym tramwajem, który jest wciągany na wzgórza za pomocą linek umieszczonych w torach. Byliśmy oczywiście na Pier 49 i widzieliśmy lwy morskie. Jedliśmy w czosnkowej restauracji (nazwa: Smelling Rose; bardzo mnie to bawi), przeszliśmy się chińską dzielnicą (o wiele ciekawsza niż ta w Nowym Jorku, polecam) i widzieliśmy słynną Lombard Street.









   W sobotę, dzień przed wyjazdem, wybraliśmy się na targ śniadaniowy. Miałam wegańskiego donuta, który był jedną z najlepszych rzeczy, jakie zjadłam w życiu, i kupiłam wodę o smaku lawendy. Może się to wydawać dziwne, ale naprawdę uwielbiam wody o smaku kwiatów. Moim ulubionym jest elderflower (kwiat dzikiego bzu?), ale lawenda też była smaczna.
   Szliśmy sobie molem, mijając te wszystkie budki i stragany z jedzeniem, aż nagle tata skręca i zaczyna mówić coś do jakiegoś nieznajomego. Okazało się, że tu również, tak jak wcześniej w Nowym Jorku, jest jakiś jego znajomy. Co więcej, okazało się, że wraca z synem tymi samymi samolotami co my, a koniec końców skończyli trzy rzędy przed nami podczas dłuższego lotu i tuż przed nami podczas krótszego. Więc mieliśmy towarzystwo.
   Ostatniego dnia już mało co robiliśmy. Pokręciliśmy się po sklepach na Pier 49, gdzie udało mi się znaleźć kawiarnię firmy Lotus. Ubóstwiam ciasteczka Lotus, więc od razu tam pognałam. Kawa o smaku tych ciasteczek nie powala, ale ma ciekawy smak, muszę powiedzieć.
   Stamtąd pojechaliśmy już prosto na lotnisko. Oddaliśmy samochód, znaleźliśmy nasz terminal, ponudziliśmy się i polecieliśmy.
   Miło było wrócić do domu, ale powroty z wyjazdów zawsze zostawiają człowieka takim zagubionym. Myślę, że to rodzaj szoku po powrocie do codziennego życia.

Na razie żegnam.

Juliet xxx

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz