środa, 2 sierpnia 2017

Stany, część pierwsza: Nowy Jork

   Od 13 do 31 lipca ja, moi rodzice i moja siostra byliśmy na "małej" podróży w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Pierwsze cztery dni spędziliśmy w NYC, później polecieliśmy do Las Vegas, skąd mieliśmy road trip po parkach narodowych Arizony i Utah, wreszcie przemieściliśmy się do Kalifornii, gdzie widzieliśmy wielkie sekwoje, Yosemite i San Francisco.
   Wszystkiego tego za dużo na jeden post, więc podzielę go na trzy lub cztery osobne, zaczynając od tego.

 Wylecieliśmy rano z lotniska Okęcie w stronę londyńskiego Heathrow. Z okien samolotu widzieliśmy London Eye i Wesminster, i generalnie centrum Londynu. Bardzo ładny widok. W Heathrow spędziliśmy SZEŚĆ GODZIN. Nie żartuję. Sześć. Godzin. Po następnych sześciu lub siedmiu godzinach lotu znaleźliśmy się na lotnisku JFK.
   Nasz hotel znajdował się w Downtown, dziesięć minut od Ground Zero, czyli miejsca, w którym dawniej znajdowały się wieże World Trade Center. 

Widok z okna naszego hotelu

   Pierwszego dnia lało, kropiło, kropiło i jeszcze raz lało. Jednocześnie było duszno, więc ogólnie pogoda nas zabijała. Pomimo tego zaliczyliśmy kilka ważnych punktów: Metropolitan Museum, City Library, Grand Central, Times Square i tak dalej. Podsumowując: całkiem udany dzień.
   Jednak nie mógł się równać z następnym. Po wjechaniu na One World Observatory, budynku zbudowanym obok Ground Zero, z którego rozciągał się piękny widok na Manhattan, przeszliśmy się nabrzeżem, skąd mogliśmy podziwiać stojącą w oddali Statuę Wolności. Potem przyszła pora na Soho (i nowe buty), Małą Italię i Chinatown. Jednak wieczorem była najlepsza część, nie tylko pobytu w Nowym Jorku, ale i całego wyjazdu. Ja i moja siostra poszłyśmy na nowy musical na Broadwayu, "Anastazja". Bazowany na uwielbianym przeze mnie filmie animowanym, pełen szacunku dla historii i z cudowną obsadą - wyszłam z niego przeszczęśliwa. Jednak najbardziej szczęśliwa byłam, kiedy przy wyjściu dla aktorów udało mi się zrobić zdjęcie z moim ulubionym aktorem teatralnym, Raminem Karimloo. Zdobyłam również jego autograf i będę go strzegła jak własnej duszy (czy jak tam idzie to powiedzenie). 






   Trzeci dzień był... ciekawy. Najpierw dzięki znajomemu taty udało nam się wejść za darmo do Muzeum Historii Naturalnej, co było bardzo miłe. Co nie było miłe, to obiad z tamtą rodziną, która... Powiedzmy, że nie jest to rodzaj ludzi, których ja bym wybrała na znajomych. Bardzo sympatyczni, ale dość specyficzni, tak to ujmijmy.
   Po spotkaniu z nimi posiedzieliśmy trochę w Central Parku i nie da się opisać, jak bardzo parno było. Dopóki siedzieliśmy na skałach nad jeziorkiem było nie najgorzej, jednak kiedy się stamtąd ruszyliśmy... W panice, ledwo dysząc, szukaliśmy miejsca z klimatyzacją, aż wreszcie udało nam się znaleźć Starbucksa. Po dużej, bardzo dużej, mrożonej herbatce doszliśmy do wniosku, że wjedziemy na Empire State Building, bo i tak jest za gorąco, żeby robić coś innego. 
   Ciekawie się stało i patrzyło na widok stamtąd. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak często w reklamach lub na zdjęciach widzimy widoki z Empire State i niemalże tylko stamtąd.
   W poniedziałek nie chciało nam się już zwiedzać miasta. Było duszno, gorąco, parno i tłoczno. Co więc zrobiliśmy? Pojechaliśmy na plażę na Coney Island. Co ciekawe, wczoraj oglądałam "Spider-Man: Homecoming" i jedna z końcowych scen dzieje się na tej plaży! Jest tam molo, wesołe miasteczko, mnóstwo budek z lodami. Popływałam troszkę, powygrzewałam się na słoneczku (nieźle się przy tym spalając, bo krem przeciwsłoneczny jest dla słabych), a potem poszłam na rollecoaster. Nie był to chyba najbezpieczniejszy rollercoaster na świecie, ale zapewnił mi rozrywkę, której potrzebowałam.


   Wieczorkiem połaziliśmy trochę po okolicy, żeby zobaczyć byka z Wall Street i wypić ciepłą herbatkę. I to był nasz ostatni wieczór w Nowym Jorku. Następnego dnia wylecieliśmy do Vegas, skąd rozpoczął się nasz road trip.
   No ale o tym już w następnym poście.


Na razie żegnam.

Juliet xxx

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz